Rozmowa z Zofią Sucharską, tłumaczką literatury niemieckiej, absolwentki gdańskiej germanistyki

Rozmowa z Zofią Sucharską, tłumaczką literatury niemieckiej, absolwentki gdańskiej germanistyki

12 stycznia 2024 Instytut Filologii Germańskiej gościł Zofię Sucharską, która na zaproszenie prof. Marion Brandt, dyrektor IFG, poprowadziła warsztaty translatorskie z grupą translatorską oraz nauczycielską III roku germanistyki. Odbyły się one w ramach prowadzonych przez prof. Agnieszkę Haas ćwiczeń z przekładu literackiego.

Ich przedmiotem był fragment powieści Esther Kinsky pt. Rombo (2022). W drugiej części spotkania z Zofią Sucharską studentki i studenci filologii germańskiej pytali o tajniki pracy tłumacza literatury. Publikujemy tu zapis tej rozmowy.

 

Jak wygląda rynek wydawniczy w Polsce, jeśli chodzi o literaturę niemiecką?

Zdecydowanie najwięcej książek tłumaczy się z języka angielskiego. Jeśli chodzi o literaturę niemieckojęzyczną, to ta sytuacja nieco się zmienia, niemniej wydawcy nadal są dość niechętni. W uproszczeniu można powiedzieć, że po prostu się boją, bo literatura niemieckojęzyczna nie sprzedaje się dobrze. I niestety tak jest, wydawanie książek to dość trudny „biznes”. Kosztuje dużo, więc przed wydaniem książki trzeba się zastanowić, jak zostanie ona przyjęta na rynku i czy znajdzie czytelnika. Decydują o tym także wciąż żywe uprzedzenia wobec niemieckiej kultury i wobec Niemiec, na przykład przekonanie, że będzie to książka o wojnie albo jakaś trudna „klasyka”, tymczasem w Niemczech wydaje się wiele fantastycznych rzeczy. Są jednak w Polsce między innymi małe wydawnictwa, które postanawiają, że chcą tę sytuację zmienić, i wydawcy, którzy odważyli się takie książki wydawać, co bardzo mnie cieszy, bo jest bardzo wiele współczesnych tytułów wartych wydania. Zachęcam także przy okazji do sprawdzenia w księgarniach, ile wydawniczych nowości stanowią książki przetłumaczone z języka niemieckiego. Jest ich naprawdę niewiele.

 

Na czym polega zawód tłumacza i jak otrzymać pierwsze zlecenie?

Zachęcam do szukania możliwości opublikowania swojego tłumaczenia po raz pierwszy. Warto w tym miejscu wspomnieć o różnego rodzaju konkursach na najlepszy przekład. Moja historia również zaczęła się w ten sposób. Wiele lat temu wzięłam udział w konkursie na najlepszy przekład, otrzymałam wyróżnienie i pojechałam na warsztaty tłumaczeniowe. Od tego się zaczęło. Konkurs ten jest organizowany przez Dom Literatury w Łodzi i odbywa się co roku, konkurs na przekład z literatur niemieckojęzycznych odbywa się w ramach Festiwalu Literatury. Należy wykonać próbkę tłumaczenia, i wysłać je, anonimowo, do organizatorów. Są przewidziane także nagrody, ale nie trzeba wygrać konkursu, żeby wziąć udział w warsztatach. Wystarczy, że zdobędzie się wyróżnienie. Warsztaty te prowadzi znana tłumaczka, pani Sława Lisiecka. Na warsztatach można się dowiedzieć, co Państwo „zrobili” z tekstem, co było dobre, a nad czym należałoby popracować. Jest to bardzo rozwijające i godne polecenia. Okazało się wtedy, że Sława Lisiecka szuka chętnych do programu TransStar, a tam koncepcja była taka, że spotykaliśmy się przez trzy lata w grupkach w różnych kombinacjach językowych (chodziło o przekłady z niemieckiego na tak zwane małe języki, na przykład polski, czeski). Wysłałam swoje tłumaczenie próbne i dostałam się do tego programu, co otworzyło mi dalszą drogę. Mogłam poznać panią Lisiecką, a potem przetłumaczyłyśmy razem pierwszą książkę, eseje Esther Kinsy o sztuce przekładu. Pierwsza książka, która ukazała się drukiem, to był przełom. Ale trzeba mieć dużo cierpliwości.

Jest festiwal Opowiadania w Wrocławiu z konkursem na najlepszy przekład. Warto także śledzić, co robi Stowarzyszenie Tłumaczy Literatury i interesować się, co nowego się ukazuje na rynku książki. W sopockiej księgarni Smak Słowa na „Monciaku” odbywały się dwa lata temu spotkania z tłumaczami, których książka jeszcze nie ukazała się drukiem. Wystąpiłam na takim spotkaniu z powieścią „W sztucznym świetle” Deniz Ohde, opowiadałam, dlaczego to jest dobra książka, jakie miałam problemy tłumaczeniowe oraz o współpracy z autorką. Można na takich spotkaniach poznać innych tłumaczy. Warto też śledzić programy mentorskie polegające na tym, że doświadczony tłumacz pracuje nad danym tekstem z osobą początkującą w tym zawodzie.

Warto publikować fragmenty tłumaczeń w różnych magazynach online, bo bez żadnej publikacji pisanie do wydawnictw prawdopodobnie nie przyniesie żadnego skutku. Wydawcy dostają tak dużo propozycji wydawniczych, że propozycja od anonimowej osoby nie będzie brana pod uwagę. Warto opublikować też swoje tłumaczenia na stronach internetowych lub w jakimś magazynie. Publikacja taka jest znakiem jakości.

 

Czym zajmuje się Stowarzyszenie Tłumaczy Literatury?

Stowarzyszenie Tłumaczy Literatury jest instytucją, która zrzesza w Polsce tłumaczy literackich przekładających teksty z różnych języków na język polski. Ich celem jest poprawa sytuacji tłumaczy w Polsce. Starają się oni między innymi walczyć o lepsze honoraria czy też zwracać wydawcom uwagę na to, żeby na przykład na okładce pojawiło się nazwisko tłumacza. To nie jest bowiem takie oczywiste. STL dokonuje tak zwanych interwencji, czyli wyobraźmy sobie, że w jakiejś gazecie ukazuje się przetłumaczony fragment jakiejś książki. Widzimy nazwisko autora oryginału oraz przetłumaczony fragment tekstu, ale brakuje nazwiska tłumacza, który przełożył ten tekst na język polski. Interwencja taka polega na tym, że Stowarzyszenie zgłasza się do redakcji gazety i prosi o podanie nazwiska tłumacza w artykule. Przecież to jasne, że to nie irlandzka autorka wymyśliła stosowną grę słowną po polsku, lecz był ktoś, kto o dwudziestej trzeciej przed komputerem zmęczony wpadł na to, jak w ciekawy sposób przełożyć taki związek frazeologiczny, zachowując przy tym jednocześnie płynność i oryginalne brzmienie tekstu. Doceńmy zatem to, że ta osoba wykonała swoją pracę, chociażby poprzez umieszczenie jej nazwiska.

 

Kto wybiera książki warte wydania w przekładzie? Czy tłumacz może podsunąć wydawnictwu propozycję książki, którą warto przetłumaczyć?

W przypadku języka niemieckiego często to rzeczywiście tłumacze podsuwają propozycje wydawnictwom. Z mojego doświadczenia wynika, że wydawcy nie znają języka niemieckiego na tyle dobrze, by ocenić tekst oryginalny. Są więc zdani na opinie tłumaczy. Tłumacz jest nie tylko rzemieślnikiem, który oddaje treść książki, ale jest także trochę takim pośrednikiem kulturowym. Proponuje, szuka, poleca i uzasadnia propozycję. W przypadku dużych wydawnictw proces decyzyjny jest bardziej skomplikowany i rozciągnięty w czasie. O tym, czy książka zostanie przyjęta do planu wydawniczego, decyduje grono osób w oparciu o między innymi recenzję wewnętrzną.

 

Czy na tłumaczenie fragmentu jakiejś książki w czasopiśmie wydawca niemiecki musi wydać pozwolenie?

Pierwszą rzeczą, jaką musi zrobić wydawca, jest zakup praw do publikacji, to są prawa autorskie. Nabywa je na określony czas i proces wydawniczy może ruszyć. Także na publikacje w czasopiśmie powinna być zgoda wydawcy niemieckiego, ale często nie ma z tym problemu, bo wydawcom z Niemiec zależy na popularyzacji wydanych tytułów.

 

Czy książki autorów nagradzanych w Niemczech cieszą się zainteresowaniem wydawnictw w Polsce?

Obserwuję ciekawy trend, jeśli chodzi o Deutscher Buchpreis. Jest to nagroda, która sprawia, że książka dociera do szerszego grona odbiorców. Okazuje się, że wydawcy w Polsce zaczęli od jakiegoś czasu interesować się nagrodzonymi książkami. Dziesięć lat temu, o ile pamiętam, tak nie było.

 

Czy oprócz tłumaczenia tekstów literackich zajmuje się Pani także tłumaczeniem symultanicznym?

Sytuacja, w której musimy od razu zareagować i od razu przetworzyć tekst i przetłumaczyć zdanie na inny język, to inny rodzaj umiejętności, którymi należy władać niż w przypadku języka pisanego. W przekładzie literackim najistotniejszą rolę odgrywają inne umiejętności, na przykład sprawne posługiwanie się polszczyzną. Toteż może warto zauważyć, że jeśli chce się dobrze tłumaczyć na polski, to trzeba bardzo dużo czytać po polsku i to głównie po polsku. Czytać po niemiecku to jest jedna rzecz, tak by lepiej zrozumieć język, który czytamy, ale poprawne oddanie tego po polsku, tak aby dla czytelnika, który nie zna niemieckiego, było to zrozumiałe, to jest trochę co innego. Nie jestem tłumaczką ustną. Ale z racji tego, iż od ponad 10 lat mieszkam w Berlinie, zdarza mi się w sytuacjach życia codziennego pośredniczyć pomiędzy osobami, które nie znają języka polskiego, a osobami, które nie znają języka niemieckiego. Zawodowo jednak się tym nie zajmuję.

 

Czy używała Pani kiedyś internetowego tłumacza, by wspomagać się w tworzeniu tłumaczenia? Jak w ogóle taki proces wygląda od kuchni?

Nie, nie korzystam z narzędzi do tłumaczeń. To dobrze, że pan zadaje pytanie o proces tłumaczenia, od razu rozwinę ten wątek. Generalnie tłumaczenie literatury jest pracą moim zdaniem niezwykle satysfakcjonującą, to coś fantastycznego. Ale trzeba się liczyć z tym, że ta praca na co dzień jest bardzo mozolna, zwłaszcza jeśli chodzi o przetłumaczenie książki o dużej objętości albo takiej napisanej zawiłym językiem. Na przykład takiej jak powieść autorstwa Esther Kinsky. To są godziny, godziny, godziny, naprawdę godziny. I nie mówię tu o dziesiątkach godzin, to są raczej setki godzin spędzonych przed komputerem w samotności. Nie ma wtedy za bardzo kontaktu z ludźmi, co najwyżej można odezwać się do autorki poprzez e-mail albo zadać pytanie innym tłumaczom zrzeszonym na forum STL-u. Poza tym jednak siedzimy tak naprawdę przed komputerem i pracujemy z tekstem, który już prawie znamy na pamięć, ale mimo wszystko cały czas go jeszcze poprawiamy.

Tłumacze pracują w różny sposób. Niektórzy z nich, także literaccy, pracują tak, że mają tekst niemiecki i tworzą pierwszą wersję po polsku, która jest już jak najbardziej idealna. Ja nie potrafię tak pracować. Staram się stworzyć najpierw pierwszą wersję; w języku tłumaczeń literackich nazywamy taką pracę „rybką”. Są w niej jeszcze znaki zapytania, podkreślenia i komentarze. Muszę sprawdzić znaczenie jakiegoś pojęcia, np. co to był za zawód wykonywany w latach 70. w tamtej części Włoch, co wymaga sporo researchu. I to jest wersja pierwsza, potem dopiero zaczyna się zabawa ze słowem, redagowanie tekstu po raz pierwszy, po raz drugi, a jak trzeba, to i po raz trzeci, czwarty czy piąty. Mówimy tu cały czas o całym tekście, czyli o całej książce, a najczęściej jest to sporo tekstu, i to dość trudnego. I dopiero, powiedzmy, za piątym razem mam takie poczucie, że teraz już ten tekst jest tak dopracowany, że mogę go odesłać do redakcji. A tam redaktor, czyli osoba, która powinna być bardzo wnikliwa i posiadać ogromne wyczucie językowe, jest w stanie znaleźć w tekście, który nam się dotąd wydawał idealny, jakieś niedociągnięcia. Wyłapuje ona mnóstwo rzeczy, które są do poprawki i znowu ten tekst wraca do nas. Znowu do niego zasiadamy i znowu go poprawiamy. Jest to więc praca bardzo mozolna. Potem na koniec jeszcze korekta, wykonana przez kolejną osobę, która sprawdza między innymi interpunkcję i ortografię. I na koniec dostajemy tak zwany „tekst po składzie”, czyli już w PDF wygenerowany w takim formacie, który zostanie wydrukowany. Patrzymy także, czy może na przykład jedno zdanie powinno być złamane w innym miejscu albo czy nie mamy gdzieś podwójnej spacji i dopiero potem książka jest drukowana. Muszę jednak zaznaczyć, iż moment, w którym się trzyma książkę wydrukowaną, to jest coś niesamowitego i bardzo satysfakcjonującego. Nie potrafię go porównać z niczym innym, to po prostu wspaniałe uczucie. Ale rozumiem też, że to też nie jest praca dla każdego.

 

Czy spotkała się Pani kiedyś z autorką, której książkę Pani tłumaczyła?

Tak, miałam taką sytuację w zeszłym roku. Nie wiem, czy państwo słyszeli, że na „Literackim Sopocie” gościem honorowym były w zeszłym roku Niemcy, co oznacza, że przyjechali wtedy różni autorzy niemieckojęzyczni. Jedną z tych osób była Jovana Reisinger, osoba mniej więcej w moim wieku, której książka po raz pierwszy została przetłumaczona na inny język, co ją głęboko poruszyło. Proszę sobie wyobrazić, jakie to musi być pozytywne doświadczenie dla autora lub autorki, zaistnieć w innym języku, którego kompletnie się nie rozumie. To bardzo wzruszające momenty w pracy tłumacza.

 

Jak wspomina Pani swoje studia w Gdańsku, co te studia Pani dały?

Studia na Uniwersytecie Gdańskim były doskonałym wstępem do poznania realiów niemieckojęzycznych, przekrojowej historii literatury, a także dogłębnego poznania gramatyki z perspektywy filologicznej oraz słownictwa, zarówno tego codziennego, jak i fachowego. Różnorodne zajęcia i stosowanie języka do mówienia i pisania o np. historii literatury od samego początku były wyzwaniem, ale też doskonałą okazją, by szybko poczuć się swobodnie, posługując się językiem niemieckim.

 

Jaką radę dałaby Pani sobie 10 lat temu?

Myślę, że po prostu więcej cierpliwości. Szukanie zleceń to jest coś, co wymaga ogromnych pokładów cierpliwości i wytrwałości, co stanowi podstawę zaistnienia, a później przetrwania w tym zawodzie.

 

Dziękujemy za rozmowę!

 

Rozmowę spisali

dr hab. Agnieszka Haas, prof. UG (prowadząca zajęcia z przekładu literackiego)

Paweł Manke (student III roku germanistyki)

Pokaż rejestr zmian

Data publikacji: wtorek, 30. Kwiecień 2024 - 17:58; osoba wprowadzająca: Monika Szafrańska Ostatnia zmiana: wtorek, 30. Kwiecień 2024 - 18:13; osoba wprowadzająca: Monika Szafrańska